And power was given unto them over the fourth part of the earth,
to kill
with sword,
and with hunger,
and with death,
and with the beasts of the
earth.
1
październik, 2011 r.
Gdy Joanna Beth Harvelle otworzyła
oczy, wszystko wokół ucichło.
Poczuła się tak, jakby znalazła się
sama w pustce, zupełnie jednak innej niż ta, w której przebywała
przed chwilą. Słyszała wiatr, szalejący gdzieś w oddali i
przesuwający się wolno po jej twarzy. Czuła gorzki smak pyłu na języku
i zapach ciężkiego, stęchłego powietrza. Przed oczami widziała
jakiś szary, nieruchomy kształt. Nie wydawało jej się, żeby z
takich elementów składała się Ziemia, kiedy ją opuszczała.
Gdzie podziały się odgłosy ruchu
ulicznego, tak naturalne dla cywilizacji, które przed chwilą
słyszała? Gdzie zniknął tupot kroków ludzi, spieszących się do
własnych spraw?
Z lekkim trudem przerzuciła ciężar
ciała na plecy. Ujrzała niebo, zupełnie odmienne od tego, które
żegnało ją w czasie ostatniego dnia życia. Gdzieś przepadły
jasne, białawe baranki otoczone bezkresnym błękitem. To, co
widziała nad sobą, było tylko szarością. I niczym więcej.
Wszechogarniającą szarością, po której od czasu do czasu
przeskakiwały wyładowania elektryczne. Zdusiła w sobie
nieprzyjemne skojarzenie z Matrixem. Zapewne nie obudziła się
jeszcze w całości i nie dotarła na właściwą Ziemię. Musiała
znajdować się w jakimś przedsionku. To przecież nie mogła być
Ziemia.
Nie pozwalając sobie na niepokój
usiadła i wstała niepewnie. To, co ujrzała dookoła sprawiło, że
z trudem utrzymała się na nogach.
Znajdowała się na ulicy, która
kiedyś mogła stanowić główną arterię miasta, sądząc po
okazałości otaczających ją budynków.
Kiedyś. Teraźniejszość wyraźnie
była zupełnie inna.
Na drodze walały się przewrócone wraki samochodów. Jedne były w
lepszym, inne w gorszym stanie. Wybite okna, dachy przeżywające
spotkania z podłogami, wgniecione ramy, pobite światła. Niektóre
przypominały sprasowane konserwy. Na wyblakłych
karoseriach królował tylko jeden kolor – rdzawy brąz. Jo
doskonale wiedziała, na co patrzy. Zbyt wiele razy musiała pozbywać
się pokrytych zaschniętą krwią ubrań, by kiedykolwiek nie być w stanie
zidentyfikować tego obrazu.
Po szosie wiły się przerwane kable, co
jakiś czas błyskające iskrami elektryczności. Z dziur w jezdni
wystawały rury przypominające uśpione potwory, wysuwające ostro
zakończone pyski, z których wydobywały się obłoki dziwnie
zielonej pary. Studzienki kanalizacyjne wylewały na powierzchnię
mętną, gęstą wodę. Jeśli to w ogóle była woda.
Między tym wszystkim znajdowały się
gruzy okalających szosę budynków i kawałki kostki chodnikowej.
Potężne niegdyś gmachy aktualnie stanowiły ruiny. Szkło gęsto
pokrywało wejściowe schody, z których w większości nic nie
zostało, granity i marmury układały się w chaotyczne stosy. Żaden
z budynków nie posiadał choć jednej nienaruszonej ściany.
Wszystko wokoło było szare. Jakby
kolory opuściły to przeklęte miejsce wraz z ludźmi.
Tak nie powinna wyglądać Ziemia.
Zdecydowanie.
Nie mogła długo łudzić się myślami,
że to nie była jej planeta. Od początku wiedziała przecież, na
co patrzy. Choć ta świadomość była porażająca i ze wszelkich
sił starała się w nią nie uwierzyć, musiała być realistką.
To właśnie była Ziemia. To właśnie
była Apokalipsa.
Nie miała pojęcia, ile czasu mogło minąć
od jej śmierci. Nie wiedziała, co działo się wtedy na tym padole
anielsko - diabelskiej walki. Widok, jaki roztaczał się przed jej
oczami, przynosił jednak jedyną właściwą odpowiedź. Misja zabicia Lucyfera
zakończyła się porażką. Szatan wcielił swój plan
zniszczenia ludzkości w życie, a poświęcenie jej i matki poszło
na marne.
Mama... Jo odwróciła się gwałtownie,
jakby spodziewała się ujrzeć ją za sobą. Niestety, była sama na
tym pozbawionym życia pustkowiu. Poczuła mocne ukłucie w sercu. To
ona była winna śmierci matki. Gdyby nie wpadła na swój szaleńczy
pomysł Ellen wciąż by żyła. Z drugiej strony, jeśli wszyscy
zostaliby w tamtym sklepie, na nikogo nie czekałaby przyszłość.
Pozostała dwójka również mogła zginąć. A tak...
Zacisnęła powieki i potrząsnęła
głową. Nie będzie teraz o tym myśleć. Nie będzie myśleć o
matce, której żaden tajemniczy głos nie powierzył jeszcze
bardziej tajemniczej misji, nie przywrócił życia. Nie będzie
myśleć o Winchesterach, o których nie wiedziała nawet, czy żyją.
Musiała skupić się na tym, co tu i teraz.
Otworzyła oczy i postąpiła jeden krok
do przodu. Stanie w miejscu nic by nie dało. Musiała jakimś
sposobem rozeznać się w sytuacji. Może w tym mieście, będącym
świadkiem Apokalipsy, znajdzie się choć jedna żywa dusza? Wątpiła
w to, postanowiła jednak pójść przed siebie. Gdziekolwiek to
„przed siebie” miałoby ją zaprowadzić.
Z trudem wynajdywała wolne skrawki
jezdni, w których mogła postawić stopę. Starała się zachowywać
dystans do wraków – ostre, wystające części metalu tylko
czekały na to, by zasmakować krwi nieostrożnego podróżnego,
jeśli takowy by się znalazł. Nie było to łatwe zadanie,
zważywszy na stopień zagracenia gruntu.
Nagły szelest, który zmącił
nieprzeniknioną ciszę, sprawił, że odwróciła się gwałtownie,
raniąc sobie łokieć najbliższymi metalicznymi zwłokami.
-
Cholera – zaklęła cicho, rozmasowując obolałą rękę. - Jest
tam ktoś? - rzuciła w przestrzeń, zastanawiając się, czy aby na
pewno było to rozsądne. Nie miała żadnej broni, by użyć jej
przeciwko potencjalnym przeciwnikom, a ci mogli kryć się tu w
każdym możliwym miejscu. Zbyt dobrze wiedziała z własnego
doświadczenia, że puste miasta nader często okazywały się nie
być pustymi miastami. Owszem, brakowało w nich ludzi, nie można
było tego jednak powiedzieć o wszelkiej maści potworach, demonach,
a nawet Jeźdźcach Apokalipsy czy Kosiarzach. Może nie była to
idealna chwila na takie myśli, zastanowiła się jednak nad tym,
czy wróciwszy z martwych wciąż nie będzie mogła dojrzeć tych ostatnich
istot. Będzie musiała przedyskutować tę kwestię z Deanem.
Szybko zbeształa się w myślach. Nie
będzie teraz zaprzątać sobie głowy przeszłością, a szczególnie nie Winchesterami, którzy do niej należeli. Teraźniejszość, której
jeszcze nie rozumiała, stanowiła priorytet.
Źródłem szelestu były resztki
budynku po jej lewej stronie. Jak każda inna ruina tak i ta pozbawiona była
większości sufitu, a połowa frontowej ściany stanowiła ziejącą pustką dziurę. Ruszyła wolno i ostrożnie w tamtą
stronę. Demon czy nie demon, człowiek czy nie człowiek, musiała
to sprawdzić. A nuż znajdzie się tu ktoś potrzebujący pomocy?
Dźwięk nie powtórzył się, gdy
dotarła do otwartej paszczy gmachu. Ostrożnie zagłębiła się w
ciemność, starając się nie czynić hałasu. Jeśli przeciwnik
byłby demonem bądź duchem i tak doskonale zdawałby sobie sprawę
z jej obecności, starała się jednak przestawić błyskawicznie na
tryb łowcy, który był jej bliskim przez całe życie, a przez
ostatnie jego lata jedynym, jaki znała.
Szkielet budynku od razu skręcił w
prawo. Wychyliła się za róg, usiłując przedrzeć wzrokiem mrok.
Przez potężne dziury w suficie wpadała zaledwie nikła, słaba
poświata, która nie rozpraszała ciemności. Szare niebo na górze
przepuszczało jedynie marny ułamek promieni słonecznych, wystarczających zaledwie do odróżnienia nocy od dnia. Widziała
jedynie podziurawione jak sito ściany. Miała przed sobą długi,
wąski korytarz, w tej chwili ponury i mroczny. Nie zarejestrowała
żadnego ruchu.
Serce zabiło jej mocniej, gdy szelest
powtórzył się w odległości dwóch metrów od niej. Coś
przesuwało się po podłożu w jej stronę. Odsunęła się o parę
kroków, obawiając się, że jej bijące zbyt głośno serce słychać w
całym korytarzu. Była gotowa do walki, nawet jeśli przyszłoby jej zmagać się gołymi rękami z niezidentyfikowanym przeciwnikiem.
Dźwięk dotarł do prześwitu. Ujrzała jedynie skrawek papieru, przyniesiony tu widać przez
wiatr, poruszający zastygłe w marazmie powietrze. Raz jeszcze
zlustrowała wzrokiem okoliczną ciemność, zanim zdecydowała się
podnieść kartkę i rozprostować ją. Jej oczom ukazała się
pojedyncza strona z gazety, półmrok uniemożliwił jednak
odczytanie szczegółów. Rzuciła ostatnie podejrzliwe spojrzenie w
ciemność, po czym wyszła na zewnątrz. Wiatr rzucił jej w twarz
piaskiem, całkiem jakby ucieszył się na widok czegoś mniej
martwego od nieruchomych wraków i resztek budynków. Widać miał
być on jej jedynym towarzyszem. Fakt ten wywołał
głęboką zmarszczkę na jej czole. Stanęła tyłem do wiatru i
skupiła się na trzymanej w dłoni kartce.
Była podarta, dziurawa i mocno
zakurzona, można było jednak odczytać większość informacji.
Wyblakły atrament na górze gazety krzyczał czarnymi, gotyckimi
literami: „New York Times”. Pod nagłówkiem widniał napis „Nowy
Jork, piątek, 14 maja 2010”.
- Dwa tysiące dziesiąty? - Jej głos zabrzmiał dziwnie w otaczającej ją ciszy. Rozejrzała się
nerwowo, jakby sprawdzając, czy nikt jej nie słyszał. Wciąż nie
mogła oswoić się z myślą, że w tym mikroświecie jest całkiem
sama.
Nie wysnuwając jeszcze żadnych
wniosków spojrzała na nagłówki artykułów.
Sanepid ostrzega: wypicie wody z
kranu wyrokiem śmierci.
Przerwane linie energetyczne odcinają
południową część miasta.
Szpitale psychiatryczne pękają w
szwach.
I największy, na samym środku:
Prezydent zarządza natychmiastową ewakuację.
Rozglądnęła się dokoła. Czy
to właśnie miał być Nowy Jork? Czarne, w większości zwęglone
ściany budynków nie pozwoliły na wyodrębnienie choćby jednego
szczegółu, który mógłby jej odpowiedzieć na to pytanie.
Wiedziała jedno: od czternastego maja
musiało upłynąć sporo czasu. Co mogło oznaczać owe „sporo”?
Nie miała pojęcia. Założyła jednak, że skoro taka gazeta wciąż
znajdowała się w ruinach w stanie umożliwiającym jej odczytanie,
mogło minąć parę miesięcy. Znajdowała się więc w 2010 roku.
Dokładnie pamiętała datę swojej
śmierci. Dziewiętnasty listopad 2009. Zapewne minął rok. Nie za
dużo, nie za mało.
- Mogło być gorzej – powiedziała
sama do siebie, składając gazetę i chowając do tylnej kieszeni
spodni. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że ma na sobie to samo
ubranie, które towarzyszyło jej w chwili śmierci. W stanie
nienaruszonym, bez ani jednej plamy krwi. Poczuła się nagle dziwnie
nieswojo. Wykonała szybki skan okolicznych budynków, jakby
oczekiwała znaleźć tam resztki jakiegoś sklepu. Oczywiście,
niczego takiego nie odkryła. - Pięknie – mruknęła, stając na
środku drogi.
Chciała upewnić się, że ma do
czynienia z Nowym Jorkiem. Nie była idealnie obeznana z tym miastem,
większość swojego życia spędziła w Minnesocie, orientowała się
jednak mniej więcej w tym, co powinna tu znaleźć, a czego nie.
Tylko gdzie była północ, a gdzie południe? Słońce bawiło się w chowanego, księżyc i gwiazdy jeszcze nie wyszły, a zapewne też
byłyby ukryte przed światem. W okolicy nie występowały żadne drzewa ani
mech, a cienie rzucane przez wraki były tak chaotycznie rozedrgane,
że ustalenie kierunku, w którym padały, stanowiło rzecz prawie
niemożliwą do wykonania.
Z lekkim westchnieniem ruszyła przed
siebie. Lepsze było to niż stanie w miejscu. Nic dobrego nie mogło
jej z tego przyjść. Ostrożnie lawirując między przeszkodami na
drodze starała się równocześnie obserwować okolicę. Zmysły
szybko wyczuliły się na tyle, że była w stanie odróżnić dźwięk
własnych kroków od przesuwania drobniejszego gruzu przez wiatr.
Po pewnym czasie wyszła na
skrzyżowanie. Jej oczom ukazała się ogromna, pusta przestrzeń.
Czarne, drobne kikuty wystające z gleby przypominały pozostałości
po korzeniach. Znajdujące się niedaleko dziury w ziemi, wypełnione
zieloną, bulgocącą i śmierdzącą cieczą, musiały być kiedyś
jeziorami. Na skraju drogi ujrzała przewróconą, pożartą przez
rdzę i naznaczoną śladami zębów tabliczkę. Podniosła ją
ostrożnie, wycierając skrawkiem rękawa kurz.
Napis „Central Park” zniwelował
wszystkie wątpliwości.
- Witaj, Nowy Jorku roku 2010 –
mruknęła z przekąsem, porzucając tabliczkę w tym samym miejscu,
w którym ją znalazła. - Coś mi się wydaje, że nie będę twoją wielką fanką.
Wiedziała już więc, gdzie była.
Pytanie tylko, co dawała jej ta wiedza? I co ma ze sobą zrobić
dalej, skoro poznała już swoją lokalizację w czasie i
przestrzeni?
Zadanie, jakie ukształtowało się w
jej umyśle, wydawało się być proste i nieskomplikowane. Znaleźć
najbliższą ludzką siedzibę i dowiedzieć się, co i jak. Tylko
gdzie miała szukać tej najbliższej ludzkiej siedziby? Czy takowy
cud w ogóle jeszcze istniał na tym opanowanym przez Diabła
świecie? Może żaden człowiek nie przeżył wielkiej walki, a ona
miała tylko posprzątać bałagan bądź być świadkiem całkowitego
unicestwienia Ziemi? A jeśli nawet ktoś się uchował, kto wie, czy nie
znajdował się setki, a może nawet tysiące kilometrów stąd?
Mogła spróbować dotrzeć do jedynego
punktu, który wiązał się z nikłą szansą spotkania kogoś
znajomego. Wątpiła jednak, że byłaby w stanie pokonać pieszo
ponad dwa tysiące kilometrów, jakie dzieliły ją od Południowej
Dakoty. Nawet jeśli znalazłaby prowiant, zajęłoby to jej
miesiące. A nie była pewna, czy tyle miała. Nie chciała też od
razu niepokoić starych znajomych. Specjalnie ominęła w myślach
dwa nazwiska, personalia jedynych trzech łowców, z którymi
kiedykolwiek współpracowała przez dłuższy niż jedno zadanie okres czasu. Jeśli jej misja okaże się być
czymś możliwym do zrealizowania w pojedynkę, nie powiadomi ich o
tym, że żyje. Bo i po co, skoro stan ten nie miał długo potrwać?
Odnalezienie ludzkiego istnienia
wymagało wędrówki, porzuciła więc stanowisko przy Central Parku
i wybrała się na wycieczkę po martwym mieście. Wycieczkę
pozbawioną jakichkolwiek atrakcji.
Kilka godzin później burczenie w
brzuchu uświadomiło jej, że ma pilniejsze potrzeby niż
znalezienie żywej, ludzkiej duszy. Odszukanie czegoś do jedzenia.
Zapowiadało się to na jeszcze trudniejszą misję.
Jedzenie. Woda. Gdzie znaleźć
składniki żywnościowe w apokaliptycznym mieście, które równie
dobrze mogło być świadkiem wybuchu nuklearnego? Drzewa nie
istniały, jeziora wyglądały na siedlisko zarazy, a coś takiego
jak sklepy dawno przestało tu istnieć. Jo nie zasługiwałaby
jednak na nazwisko Harvelle, gdyby tak po prostu się poddała.
Choćby miała obejść całe ruiny Nowego Jorku, znajdzie jakiś
prowiant.
W końcu głos, a raczej jego tajemniczy
właściciel, nie wskrzesił jej tylko po to, by umarła w wyniku
zagłodzenia. A przynajmniej miała taką nadzieję, bo byłoby to
iście kuriozalne. Łowca pokonany przez głód. Ale czyż nie tym
właśnie był jeden z Jeźdźców Apokalipsy?
Ruszyła ponownie przed siebie,
skupiając się tylko na jednym, aktualnym zadaniu. Wiatr gdzieś
zniknął, pozbawiając ją swego ożywczego towarzystwa. Powietrze
zatrzymało się w bezruchu; lepkie i ciężkie od pyłu znacząco
utrudniało oddychanie. Mimo niewidoczności słońca było dość
gorąco, co raczej nie ułatwiało sytuacji. Powinno być już blisko
zmierzchu, zaczynało robić się coraz ciemniej, paradoksalnie
jednak również cieplej.
Kolejne ulice, które przemierzała,
wyglądały tak samo jak ta pierwsza, jeśli nie gorzej. Dziwnym
wydał jej się fakt, że wnętrza budynków, które od czasu do
czasu zwiedzała, nie były zdemolowane, lecz po prostu puste.
Żadnych śladów po meblach, wyposażeniu ani jakiejkolwiek ludzkiej
obecności. Całkiem jakby zawsze były puste albo jakby ktoś
opróżnił je zanim miasto spojrzało w oczy śmierci.
Ulica. Gruz. Ruiny. Powoli zaczynała
przyzwyczajać się do tych widoków, a wraz z przyzwyczajeniem
przychodził niepokój. Jej niewielkie pojęcie o Nowym Jorku
sprawiało, że nie znała miejsc, gdzie kiedyś można było dostać
coś do jedzenia, toteż sprawdzała coraz większą liczbę gmachów,
tylko po to, by znaleźć tam jeden wielki pustostan. Przy każdej
kolejnej ulicy przeszukiwała budynki z coraz mniejszą nadzieją i
choć usiłowała, nie mogła zabić rosnącego niepokoju, powoli
przeradzającego się w desperację.
Nie było tu niczego. Niczego poza negatywnymi emocjami, którymi teren ten był wręcz przeładowany. Choć
pewnie już dawno jej tu nie było, śmierć zdawała się wisieć w
każdym zakątku tego miejsca. Przerażenie ludzi, którzy szmat czasu temu
opuścili to miasto bądź w nim umarli wciąż czaiło się w
ruinach, chcąc zabrać Jo do swojego królestwa.
Stanęła na środku ulicy, wpatrując
się w horyzont. Jak okiem sięgnąć, wszędzie widziała ten sam
krajobraz. Nowy Jork umarł. Czy Ziemię w całości spotkał taki
sam los? Jeśli jeszcze nie, to z pewnością wszystko ku temu
zmierzało. Ziemia umierała.
- Przysłałeś mnie tu tylko po to,
żebym obejrzała sobie Apokalipsę? - krzyknęła w kierunku nieba,
a jej głos rozszedł się echem wzdłuż szeregu budynków. - W
takim razie mogę już wracać, słyszysz?
Nie zdziwiła się, gdy odpowiedziała
jej tylko i wyłącznie cisza.
- Spokojnie – powiedziała sama do
siebie, usiłując podążyć ścieżką własnej instrukcji. - Tylko
spokojnie.
Wdech, wydech, wdech, wydech. Może
wystarczy zapomnieć o ssaniu w żołądku i suchości w ustach, a
wszystko będzie w porządku? Gdyby tylko był to zwykły głód,
miałaby czas. Jakieś trzy dni zanim wyschłaby na wiór. Może
zdołałaby opuścić Nowy Jork. Starała się zabić pytanie „po
co” zanim jeszcze jej mózg go sformułował. To, co czuła, było
jednak czymś w rodzaju obezwładniającego pragnienia, domagającego
się natychmiastowego zaspokojenia. Nie była pewna, czy doprowadzi
ją ono do równie natychmiastowej śmierci w razie porażki,
wiedziała jednak, że nie będzie w stanie o nim zapomnieć i skupić
się na czymkolwiek innym. Wszystko w niej żądało nawodnienia i
uzupełnienia zapasów energetycznych. Ale czy powinna się dziwić?
W końcu, przyglądając się sprawie kalendarzowo, nie jadła ani
nie piła od jakiegoś roku.
Poddając się myśleniu wyłącznie o
fizycznych potrzebach własnego ciała ruszyła dalej, nie mając
pojęcia gdzie i po co. Powoli każda komórka jej ciała ulegała
rozchodzącemu się promieniście zmęczeniu. Pojawiło się inne
pragnienie: odpoczynku. Od ładnych paru godzin krążyła po mieście
– ubranie przykleiło się do spoconego ciała, nogi stały się
ciężkie i obolałe. Po kolejnych parudziesięciu minutach
odpoczynek wydał się nawet rozsądnym pomysłem. Ciemność
ogarnęła ulice, widziała zaledwie niewyraźne kontury większych
przedmiotów. Tego tylko brakowało, by skręciła sobie kostkę na
mniejszym przedmiocie, którego nie zauważyłaby w mroku. Wiatr
powrócił ze zdwojoną siłą, skowycząc w ruinach. Jo zawsze
należała do odważnych osób, jednakże samotny pobyt w
środku nocy w martwym mieście, które równie dobrze mogło
być królestwem istot mroku, przyspieszyło bicie jej serca.
Gdzie jednak miałaby się zatrzymać?
Wnętrza budynków były równie dziurawe, jak ich zewnętrza, nie zapewniając większej ochrony przed praktycznie niczym. Raczej nie istniało tu
coś takiego, jak bezpieczne miejsce.
W oddali dostrzegła okazały gmach, którego ściany były o dziwo w dość znośnym stanie.
Postanawiając tam dotrzeć postawiła jeden krok do przodu. Rozległ
się trzask, a następnie głośny rumor, gdy cienki asfalt przy
okazałej dziurze w nawierzchni załamał się pod ciężarem jej
ciała i runął w dół, pociągając ją ze sobą. Nie była to
mała dziura, na którą mogli narzekać drogowcy, kiedy jeszcze
Ziemia była Ziemią. Bynajmniej.
Spadała w chmurze pyłu wraz z
kawałkami asfaltu w przepastną głębię, która skończyła się
po jakichś dziesięciu metrach. Upadek był bolesny; daleko było mu
od miękkiego lądowania. Całą jego siłę przejęła prawa noga.
Jo wylądowała na prawym boku i jęknęła, czując promieniujący
od kończyny ból.
Świetnie. Mówiłaś coś o
skręceniu sobie kostki, geniuszu? Pomyślała ironicznie,
przekręcając się na plecy i usiłując wyprostować nogę. Z jej
ust mimowolnie wyrwał się cichy syk, a z bólu przygryzła sobie dolną wargę aż do krwi. Pięknie.
Po chwili wysiłku udało jej się
usiąść, zaciskając mocno zęby. Była dość przyzwyczajona do
bólu, bycie łowcą tego wymagało. Widać jednak trochę się od niego odzwyczaiła, kiedy została zmuszona do porzucenia życia.
Spocone kosmyki włosów przykleiły się
do jej czoła i policzków, zakrywając oczy. Odgarnęła je nieco
drżącym ruchem ręki, rozglądając się dokoła. Znalazła się w
czymś, co przypominało podziemny korytarz. Pewnie kiedyś były to
kanały, teraz jednak stanowiły po prostu zbiorniki podejrzanie
wyglądającej wody, gromadzącej się na dnie. Nad głową Jo ziała
dziura, przez którą dostrzegała pozbawione księżyca, czarne
niebo.
Cóż. Nie widziała szansy wydostania
się stąd w tej właśnie chwili, kiedy jej kostka zaczynała sinieć
i puchnąć. Rozejrzała się w poszukiwaniu w miarę suchego miejsca
położonego daleko od prześwitu. Podziemia nigdy nie były
bezpieczne, jednak fakt, że nic do tej pory jej nie zaatakowało,
pozwalał na żywienie nadziei, że nie tylko ludzi brakowało w
najnowszej wersji Nowego Jorku. Parę metrów od niej, na granicy
widoczności, powierzchnia nie falowała. Podciągnęła się w tamtą
stronę, wciąż zaciskając zęby i wbijając paznokcie w ciało, by
znieść ból.
Rzeczywiście, w miejscu, do którego
dotarła, nie było paskudnej wody. Nie można go było również
dostrzec z góry, gdyby oczywiście ktokolwiek się tam pojawił.
Przysunęła się bliżej do ściany kanału, pocierając dłońmi
ramiona. Tu, w przeciwieństwie do „góry”, było zimno, wręcz
lodowato.
Po paru chwilach rozglądania się w
ciemności nie mogła dłużej walczyć ze zmęczeniem. Ciężkie
powieki opadły, zabierając ją do krainy snu.
Rozdział number one. Dialogowa pustka potrwa jeszcze trochę, mam nadzieję, że to Was nie przestraszy.
Nie zmieniłam zdania - to, co wydarzyło się po 5x10 nie miało tu miejsca. Może się pojawić jedynie małe nawiązanie do 5x15.
Nie przewidywałam dodania tego rozdziału tak szybko, ale postanowiłam zrobić sobie samej taki prezent urodzinowy. Tak, tak, od całych dwudziestu czterech godzin i pięćdziesięciu minut panna Ana Graves znajduje się w świecie ludzi dorosłych. Ale nie czuje różnicy. Żadnej.
Do napisania!
Rozdział number one. Dialogowa pustka potrwa jeszcze trochę, mam nadzieję, że to Was nie przestraszy.
Nie zmieniłam zdania - to, co wydarzyło się po 5x10 nie miało tu miejsca. Może się pojawić jedynie małe nawiązanie do 5x15.
Nie przewidywałam dodania tego rozdziału tak szybko, ale postanowiłam zrobić sobie samej taki prezent urodzinowy. Tak, tak, od całych dwudziestu czterech godzin i pięćdziesięciu minut panna Ana Graves znajduje się w świecie ludzi dorosłych. Ale nie czuje różnicy. Żadnej.
Do napisania!